Śniadanie u Tiffany'ego. / Breakfast at Tiffany's.


Kiedy zdecydowałam, że będę pisać o filmach wiedziałam dokładnie, od którego zacznę. Modyfikacje tego wpisu mają bogatą historię i nie mogę zdecydować, czy jest to bardziej konsekwencją tego, że to pierwsze publikowane przeze mnie słowa (na temat kina), czy tego, czego dotyczą. Nie tak dawno na „Letnim kinobraniu” w Kinie pod Baranami miałam przyjemność obejrzeć „Śniadanie” na dużym ekranie. Sala była pełna, dostawiano krzesła, panował gwar i chaos, a przez pierwsze pięć minut seansu notorycznie otwierały się drzwi, rzucając snop światła na rząd przede mną. Nie zmąciło to całe szczęście nastroju, który zawsze wywołuje u mnie ten film. Szczerze mnie to dziwi, bo samo pisanie/czytanie o tym, co się działo pod Baranami budzi we mnie frustrację.

Wraz z magicznymi tonami melodii Mancini’ego, otwierającymi pierwszą scenę, zalewa mnie fala ciepła i wzruszenia. Czuję się jakbym była w rodzinnym domu, w niedzielny, leniwy poranek z kubkiem aromatycznej, gorącej kawy w ręku, kiedy wszyscy domownicy w półśnie przystępują do śniadania. Przez opustoszałą Piątą Aleję przejeżdża żółta taksówka, z której wysiada dziewczyna, a ja zerkam przez jej ramię (podziwiając kolię z pereł i idealnie upięte wysoko włosy) na monumentalny budynek z napisem „TIFFANY & CO.”.

Kocham ten film, nie ma co do tego wątpliwości. Jednocześnie nie uważam, żeby był idealny. George Peppard na przykład nie jest wymarzonym Fredem/Paulem, nie ukrywam, że sprawia mi trudność sformułowanie zastrzeżeń, ale zwyczajnie brakuje chemii, autentyczności w jego postaci. Sposób w jaki wypowiadają się bohaterowie jest czasami przesadnie dramatyczny i współcześnie wydaje się to śmieszne i niezrozumiałe.
Ktoś kiedyś powiedział, że kochamy ludzi wyłącznie za ich wady. Nie wiem na ile można ufać temu stwierdzeniu. Dochodzę jednak do wniosku, że miłość, bez względu na jej obiekt, zwyczajnie nie jest racjonalna i logiczna, bo szczerze mówiąc to nie wyobrażam sobie „Śniadania” bez tych niedoskonałości. Nie zmieniłabym w tym filmie absolutnie niczego. Ten ostatni pokaz w kinie uzmysłowił mi jak bardzo zmieniło się moje spojrzenie na niego na przestrzeni lat (niewielu, ale jednak).

Pierwszy raz oglądałam „Śniadanie” będąc w gimnazjum. Już obecność żółtej taksówki wywołała donośne chrapanie mojej kochanej, młodszej siostry, podczas gdy ja, kompletnie zafascynowana nie byłam w stanie oderwać spojrzenia od ekranu laptopa do ostatnich minut filmu. Piękna, czarna suknia Givenchy, dodające tajemniczości okulary przeciwsłoneczne (noszone nawet w bibliotece), ekscentrycznie umeblowane mieszkanie panny Golightly, nowojorskie ulice, lata 60., czar starych zdjęć i muzyka – wszystkie te elementy zachwyciły mnie. Nie mówiąc już o zjawisku, które udało się wykreować Hepburn grając główną postać. Holy jest wyrazista i niezwykle charakterystyczna, a jednocześnie niepretensjonalna i lekka. Każda scena z jej udziałem wywołuje uśmiech na twarzy, bez względu na to czy daję się słyszeć nonszalanckie „darling’ czy też krzyk towarzyszący przerażeniu w obliczu wybuchającego ryżu. Był to jeden z pierwszych starych filmów, jakie wówczas widziałam i każdy drobny szczegół wpisany w tamtejsze realia wprawiał mnie w zachwyt. „Śniadanie” obudziło we mnie jednocześnie swojego rodzaju żal, bo uświadomiłam sobie jak bardzo tamte lata są odległe i dla mnie niedostępne. Zastanawiające jest czy ten film przetrwa. Świat w jakim żyją bohaterowie jest coraz bardziej rozbieżny ze współczesnym. Nie wiem czy za jakiś czas ten film w ogóle będzie zrozumiały dla oglądających go ludzi.

Kilka lat później kupiłam książkę „5 Aleja, 5 Rano”. Poza ciekawostkami dotyczącymi dzieła Capote i jego filmowej adaptacji (rozbieżność jest naprawdę duża), anegdotami z planu i kulis, poświęcono obszerny fragment obyczajowości. Zupełnie nie zajmowało mnie to, co jak się okazuje w roku 1961 musiało wywołać szok, a może nawet oburzenie widzów. Główną bohaterką filmu jest „call girl”, nieodpowiedzialna, szalona dziewczyna, która wraca o 5 nad ranem do domu. Obraz ten dość mocno kontrastuje z wizerunkiem kobiety wykreowanym w latach 50. – naiwną, ułożoną, posłuszną mężczyźnie, często niezbyt inteligentną blondynką. Oczywiście nie chcę mówić, że wszystkie filmy sprzed 1961 roku godziły w kobiecą godność, przedstawiając postaci w schematyczny sposób – „święta” albo „dziwka”, przy czym ta druga zawsze dostawała nauczkę. Jednak w latach 50. taka tendencja była naprawdę silna, na ten przykład warto obejrzeć film „Kumpel Joey” z Frankiem Sinatrą. Holy Golightly to nie jedyna „gorsząca” postać „Śniadania”. W końcu Paul Varjack, któremu powodzi się całkiem dobrze żyjąc z niepisania jest zależny od zamożnej kobiety, która najwyraźniej nie jest szczęśliwa w małżeństwie. Spojrzenie na film z tej perspektywy poszerza horyzonty, co więcej ślady zmian jakie zachodziły na przestrzeni lat w kinematografii można obserwować dziś. Zwyczajnie interesujące jest takie odkrywanie podłoża różnych wątków pojawiających się w filmach, przynajmniej mi się takie wydaje.

Chociaż już widzę, że ten wpis urósł do rozmiaru całkiem okazałego tasiemca (gratuluję tym, którzy dobrnęli do tego momentu), nie mogę pozbawić go tych kilku słów na koniec, których w sumie nie jestem w stanie objąć żadną kategorią. Nie utożsamiam się z Holy, nie jestem tak szalona, nie szukam szczurów, lubię i umiem gotować, a obraz jej i mojego życia, to dwa zupełnie rozbieżne światy. Jest jednak coś (poza niekompletnie umeblowanym mieszkaniem) co rzeczywiście z Holy dzielę. Myślę, że właśnie ten osobisty odbiór filmu jest dla mnie szczególnie ważny.








When I’d decided to write about the movies, I knew exactly from which I would begin. Modification of that post have ample history, it is hard for me to say, whether it is more a consequence of the fact that these are the first words published by me(about the movie), or rather what they refer to. Not so long ago, during „Letnie kinobranie” in Kino pod Baranami (cinema in Cracow) I had the pleasure to watch „the Breakfast” on the big screen. The hall was full, with additional chairs, there was bustle and chaos and for the first five minutes the doors were repetitively opened, throwing a spotlight on the row ahead of me. Fortunately it didn’t ruffle the mood that this movie always brings to me. Frankly, it surprises me, because even writing/reading about that causes frustration.

With the magic tones of the Mancini’s melody, opening the first seen, I feel touched, that’s some kind of strange and pleasant emotion which brings warmth to my heart. I feel as I was in my family house, on Sunday, lazy morning, having cup of aromatic, hot coffee, when everyone in the household, half asleep join the breakfast. The yellow cab passes through the desolate Fifth Avenue. A gal gets out and I take a peek over her shoulder (admiring the pearl necklace and perfectly pinned up hair) at the monumental building with the inscription "TIFFANY & CO.".

I undoubtedly love this movie. However, I do not think of it as a masterpiece. Georg Peppard, for example, isn’t ideal Paul/Fred, I admit that it makes it difficult to formulate reservations, his character simply lacks the chemistry and the authenticity. The expression of the characters is sometimes overly romantic and it may seem ridiculous and incomprehensible nowadays.
Someone once said that people only love other people for their drawbacks. I’m not sure if you can believe that statement, however I come to the conclusion that love, no matter what its object is, simply isn’t rational or logical, because frankly I can not imagine "Breakfast" without those imperfections. I wouldn’t change a thing in this movie, not a tiny detail. The last show in the cinema brought home to me how much has changed my outlook on it over the years (not so many, but still).

For the first time I watched „breakfast at Tiffany’s” being in junior high school. Just the presence of yellow taxis sparked loud snoring of my beloved, little sister, while I was completely fascinated I was not able to take eyes off the laptop screen to the last minutes of the movie. Beautiful, black, Givenchy dress, building mystery sunglasses (worn even in the library), eccentrically furnished apartment of Miss Golightly, the New York streets, the 60s, the charm of old photos and music – all of which delighted me. Not to mention the phenomenon, which Hepburn succeeded to create playing the main character. Holy is extremely expressive and distinctive, yet not pretentious. Each scene with her participation brings smile on my face, no matter whether I get to hear the nonchalant ”darling” or scream accompanying the horror of exploding rice. It was one of the first old movies that I saw then and every little detail of the rustic realities put in me in enchantment. At the same time, „Breakfast” awakened in me some kind of sorrow, because I realized how much those years are remote and inaccessible for me. It is interesting whether the movie will survive. The world in which the characters live in is increasingly divergent from the one that we live in today. I can’t help but wonder, will it still be understandable for the people watching it some day?

A few years later, I bought a book „Fifth Avenue, 5 AM”. Besides curiosities related to the work of Capote and its adaptation (disparity is really huge), with anecdotes from the set and behind the scenes, its large part is devoted to the customs. I didn’t notice the things, which, as it turns out in 1961 must have caused shock and perhaps viewers outrage. The main character of the film is a "call girl" irresponsible, kooky gal, who returns home at 5am in the morning. This image of a woman is strongly contradictory to the one created in the 1950s. - naive, tamed, obedient to a man, often not very intelligent blonde. Of course, I do not want to say that all films before the 1961 were undermining the female dignity, presenting figures in a schematic way - "holy" or "slut" with this last being always punished. However, in the 50s this trend was really strong, it is worth seeing the film "Pal Joey" with Frank Sinatra, to see what I mean. Holy Golightly is not the only "scandalous" character of the "Breakfast". Eventually Paul Varjack, who lives from “not writing”, is dependent on a wealthy woman apparently not happily married one. A look at the film from this perspective expands horizons, what is more, the signs of changes that were taking place over the years in the cinematography can be observed today. It is simply alluring to discover the substructure of
various threads appearing in films, at least that’s what I think.

Although, I can see that this blog post has grown to a size quite stately tapeworm (congratulations to those who managed to reach this point), I can not deprive it of those few words at the end, which I am actually unable to label with any category. I do not identify with Holy, I'm not that nutty, I'm not looking for a rat, I like to cook, and comparing my life with hers, these are two completely divergent worlds. But there is something (beyond incompletely furnished apartment) which I actually share with her. I’m sure that the personal reception of the film is particularly important to me.




źródło zdjęcia / photo's source: http://www.glamour.com/story/breakfast-at-tiffanys-problems

Komentarze

Popularne posty