Seks w wielkim mieście. / Sex and the city.

Siedzę przy biurku przed oknem, a wnętrze mieszkania wypełniają ciche uderzenia moich palców o klawiaturę laptopa z nadgryzionym jabłkiem. Zapisuję kłębiące się w mojej głowie przemyślenia, raz na jakiś czas przechylając teatralnie głowę lub nadgryzając wargi ust, "I couldn't help but wonder ...", brzmi znajomo? 
Niestety nie mogę pochwalić się burzą loków czy pokaźnych rozmiarów kokiem (odkąd ścięłam włosy zrobienie standardowego kucyka stanowi dla mnie nie lada wyzwanie) i raz na jakiś czas, oprócz pisarskiego stukania, słychać także jęki mojego narcystycznego kota domagającego się uwagi. 
Nie jestem więc typową Carrie Bradshaw - pytanie czy powinnam się cieszyć czy raczej ubolewać nad faktem, że nie kupuję Vogue zamiast obiadu? (Swoją drogą przenosząc tę kwestię na polski grunt myślę, że Vogue ma wartość równą czterem obiadom ugotowanym samodzielnie, a nawet dwóch w całkiem niezłej restauracji.)

Carrie Bradshaw wywołuje w widzach serialu szeroką paletę bardzo skrajnych emocji, co najlepsze, często słyszę od koleżanek jak początkowo uwielbiając tą bohaterkę z czasem zaczęły ją nienawidzić. Odnoszę wrażenie, że temat "Seksu w wielkim mieście" notorycznie pojawia się na stronach wielu gazet, co w gruncie rzeczy stanowi dobrą reklamą i recenzję serialu samo w sobie, szczególnie, gdy uświadomię sobie, że jego premiera odbyła się w 1998 roku. Bez trudu znajduję artykuły przeróżnej treści - od list wypunktowanych porad: "Jak zostać Carrie?" po takie, które powiedzą Ci jak nią nie być. Setki zdjęć w galeriach magazynów modowych, w których można obejrzeć zestawienia "najgorszych/najlepszych stylizacji panny Bradshaw" (co ciekawe te same stroje raz orzeka się "strzałem w dziesiątkę", a innym razem "koszmarem przeszłości, który nigdy nie powinien był mieć miejsca"). Absurdy z życia Nowojorczanki przedstawione w serialu są bardzo często głównym tematem publikacji. Rzeczywiście, nie wymaga to zbyt dużej spostrzegawczości, aby stwierdzić jak niedorzeczne jest wydawanie setek tysięcy dolarów na szpilki, mieszkając w pojedynkę w sercu miasta, które nigdy nie śpi, pisząc jedynie kolumnę felietonu tygodniowo. Dodatkowo spędzając dni na posiłkach w gronie przyjaciółek, zakupach oraz kontemplacji przed ekranem wyżej wymienionego laptopa (ostatnie właśnie z lubością czynię). Przy czym warto zaznaczyć, w Nowym Yorku do restauracji i sklepów biega się w niebotycznie wysokich bucikach od Manolo Balhnika, bo przecież zawsze znajdzie się taksówka, która zawiezie Cię dokąd tylko zapragniesz. 

Z czystym sercem przyznaję słuszność wszystkim krytycznym zarzutom wymierzonym w ten serial. Uwagi te, swoja drogą, są źródłem szczerego śmiechu w koleżeńskim gronie za każdym razem, gdy poruszany jest ten temat. W jakimś jednak stopniu nie wyobrażam sobie swojego życia bez "Seksu w wielkim mieście" i za pewne właśnie tu leży przyczyna moich cyklicznie odbywających się sesji jego oglądania. Poza tym serial ten (i tutaj mam nadzieję, że nikogo nie urazi moje stwierdzenie) jest całkiem dobrym portretem nas kobiet - oczywiście zachowując pewien margines błędu, nie zapominajmy, że to produkcja telewizyjna, w której im bardziej groteskowo przedstawione są zabawne sceny tym lepiej.

Nie wiem, czy to moja beznadziejnie romantyczna natura, czy zwyczajnie sprytne manewry twórców (możliwe, że jedno i drugie) sprawiają, że nie wymażę z pamięci wielu scen, których przeżycie byłoby swojego rodzaju spełnieniem marzeń (irracjonalnych i trochę głupich, a jednak chciałoby się). Wparować późnym wieczorem do mieszkania mężczyzny swojego życia ze świeżo upieczoną pizzą, wołając z uśmiechem na ustach "Get it while it's hot!" lub tańczyć ze swoim kochankiem-artystą w pięknej sukni ubranej do opery (Oscar de la Renta!), zamawiając przy tym zestaw Big Mac z frytkami i ignorując rzucającą pogardliwe spojrzenia kobietę, w charakterystycznym czerwonym ubraniu z dobrze wszystkim znanymi "złotymi łukami" na czapce (w temacie kochanka-artysty nie zapominajmy także o Paryżu). Pragnień dotyczących butów biegających przez sześć sezonów po Manhattanie nie śmiem nawet wymieniać, chociaż zaznaczę, że pojawiły się w tym serialu dwie pary, które zajmują czołowe miejsca na mojej liście: "gdy będę obrzydliwie bogata i przemieszczanie się na własnych nogach ograniczę do niezbędnego minimum".

Chociaż mogłabym tak dalej pisać o pięknych scenach i innych karmiących próżność perełkach, chciałabym poświęcić także uwagę bardziej istotnym kwestiom i wartościom (tak, poważnie - wartościom) jakie niesie ze sobą ten serial. Myślę, że obejrzenie go w nastoletnim wieku zmieniło sposób w jaki patrzyłam na świat. Jak się okazuje nie jest on czarno-biały i nie ma jednej "właściwej" ścieżki jaką powinna podążać każda kobieta, brzmi to trochę banalnie, jednak mam poczucie, że obierając swoją drogę często czujemy się w jakiś sposób "winne" i ciąży na nas myśl: "co ludzie powiedzą/rodzina pomyśli". Powiedzmy sobie też szczerze, że powstające we współczesnej telewizji programy promują jeden dobry, nie potępiony typ kobiety, do którego trzeba się dostosować i wydaje mi się to komiczne, że liczący sobie prawie dwadzieścia lat serial jest bardziej postępowy (choć to trochę śmiech przez łzy). 

Cztery przyjaciółki-bohaterki "Seksu w wielkim mieście" są zupełnie od siebie różne. Słodka Charlotte (nawet z imienia, pieszczotliwie nazywana przez niektórych Szarlotką) chce wieść idealne życie, jest poukładana i wszystko sobie zaplanowała: piękną romantyczną miłość, imiona dzieci, biało umeblowane mieszkanie i za pewne dawno wybrała ślubną zastawę. Spotkałam się z opinią, że urocza właścicielka czworonożnej Elizabeth Taylor jest dość płytko nakreśloną postacią i to prawda, że zarówno ona jak i Samantha przedstawione są w tendencyjny i uproszczony sposób. 
Najbardziej kontrastującą z Charlotte postacią jest właśnie, nieposiadająca kompleksów, właścicielka firmy PR. Zdecydowanie nie widzę jej w pastelowych strojach i perłach, mieszkającą w domu z białym płotem na amerykańskich przedmieściach, u boku męża z dwójką dzieci. Sammy wiedzie niezależne życie, a pojawiający się w nim mężczyźni są dodatkiem, rozrywką - nazwałabym ją nawet koneserką. Oczywiście, nie odbierając tej bohaterce generowania głębszych uczuć, zdarza się czasami ktoś stanowiący coś więcej niż tylko zabawę, jednak przede wszystkim, co mnie bardzo cieszy, decyzje Samanthy i jej sposób bycia nie są w tym serialu piętnowane. Równie mocno kibicuję każdej z tej wspaniałej czwórki - właśnie to stanowi o sile i pięknie "Seksu w wielkim mieście". 
Cyniczna Miranda, którą uwielbiam za jej niechęć do okazywania emocji w miejscach publicznych i trafne, sarkastyczne żarty, skutecznie łamie stereotyp wrażliwej i uczuciowej kobiety, który tak silnie wgryzł się w społeczeństwo.
Carrie, chyba we wszystkich, budzi najwięcej ambiwalentnych uczuć. Kolejne sezony przynoszą nowe związki i tym samym zwroty akcji zmieniające życie głównej bohaterki. Niesamowite jest jak różne kobiety mają odmienne zdania na temat tego co powinna zrobić panna Bradshaw i który wybór jest tym właściwym (team Aidan vs team Big). I chociaż serial kończy się zbyt różowo i słodko, przyznaję, że pada tam dobry cytat o zapominanej często miłości, którą powinniśmy darzyć sami siebie - naiwne i proste, ale w gruncie rzeczy naprawdę ważne. 

Słowem końca dodam jeszcze, że mam kilka ulubionych odcinków, z "I heart NY" z czwartego sezonu na czele i polecam obejrzeć najpierw ten jeden odcinek, a następnie zacząć od początku, jeśli ktoś z serialem nie miał nigdy do czynienia (a nie przeszkadzają mu drobne spoilery). 








Sitting by the desk in front of the window, the apartment is filled with sound of my fingers quietly tapping on the keyboard of laptop with a bitten apple. I'm writing down thoughts crumbling in my head, tilting my head once in a while or biting my lips, "I couldn't help but wonder ...", sounds familiar?
Unfortunately, I can not boast of curly hair or big size bun (since I cut my hair a standard pony is quite a challenge) and sometimes, apart from the writing sounds, I hear the moan of my narcissistic cat asking for attention. 
So I'm not the typical Carrie Bradshaw - the question is whether I should be happy or rather regret the fact that I do not buy Vogue instead of dinner? (By the way, moving this issue to Polish land, I think that Vogue is worth as much as four cooked at home lunches, or even two fancy restaurant ones.)

Carrie Bradshaw brings a wide range of extreme emotions to the viewers of the show, what is the best I hear from my girlfriends is that at first they admired her and over time the began to hate her. I get the impression that the topic of "Sex and the city" is notorious on the pages of many newspapers, which is a good advertisement and review of the series itself, especially when I realize that it had it's premiere in 1998. I can easily find articles of various content - from the list of pointed out advices: "How to be Carrie?" to those which will tell you how not to be her. Hundreds of photos in galleries of fashion magazines, where you can see the compilation of "the worst / best outfits of Miss Bradshaw" (interestingly, the same costumes are once "hit the bullseye", and another time "nightmares that should never have been"). The absurdities of the NewYorker's life shown in the show are very commonly the subject. Indeed, it does not require too much of perceptivity to say how ridiculous it is to spend hundreds of thousands of dollars on high heels, living alone in the heart of the city, which never sleeps, writing weekly just a column in a newspaper and spending days on meals with friends, shopping and contemplation in front of mentioned laptop's screen (the last of which I'm currently doing with pleasure). It is worth pointing out that in New York to restaurants and shops you can easily run in the sky high shoes from Manolo Blahnik, because obviously there's always a cab that can take you anywhere.

With pure heart I admit correctness of all critical accusations against this series. These remarks, by the way, are the source of sincere laughter, whenever we discuss this subject in a group of friends. However, in some degree I can not imagine my life without "Sex and the city" and probably this is the reason why I'm having cyclical sessions of watching it. Besides, this series (and here I hope nobody gets offended by my statement) is a pretty good portrait of us - women, of course keeping a margin of error, let's not forget that it is a television production in which the grotesque of presented scenes makes them even funnier. 

I do not know if it's my hopelessly romantic nature, or simply the clever maneuvers of the creators (maybe both) make many scenes impossible to erase from my memory, experiencing them would be kind of making dream come true (irrational and a little silly, but still so wanted). Enter abruptly the apartment of the man of my life, late evening, with freshly baked pizza, saying out loud with a smile on my lips "Get it while it's hot!" or dance with my lover-artist in a beautiful opera dress (Oscar de la Renta!), ordering Big Mac with chips and ignoring the scornful look of a woman in a characteristic red uniform with all well-known "golden bows" on her cap (when it comes to lover-artist let's not forget about Paris). Desires for shoes running in all six seasons, around Manhattan, I do not dare to even name, although I will mention that there are two pairs from the show, which occupy the top positions on my list: "When I will be awfully rich and moving by my own legs will be limited to the necessary minimum".

Even though, I could continue to write about beautiful scenes and other nursing vanity pearls, I would also like to focus on the more important issues and values (yes, seriously - the values) of this series. I think watching it as a teenager changed the way I saw the world. As it turns out it is not black and white and there is not one "proper" path that every woman should follow, it sounds like a no-brainer, but I have a feeling that by picking up our way we often feel somehow "guilty" and there's this thought: "what will people say/family think". And well, let's be honest, the TV shows that are currently on, promote one good, not condemned type of woman that needs to be adjusted, and it seems comical to me that the almost twenty-year-old TV series is more progressive (though it's a bit of laughter through tears).

Four girlfriends-characters from "Sex and the city" are completely different. Sweet Charlotte (even by her name, affectionately called by some Apple pie - in Polish the two words sound very similar) wants to live a perfect life, is very scrupulous and has planned everything: beautiful romantic love, children's names, white furnished apartment and long time ago she chose wedding pledge. I met with the opinion that the charming owner of the four-legged Elizabeth Taylor is a fairly shallow figure, and it is true that both she and Samantha are presented in a tendentious and simplistic way.
The most contrasted with the Charlotte character is the non-complexed PR company owner who is aware of her needs and knows how to satisfy them. I definitely do not see her wearing pastel clothes with pearls, living in a white fenced house in the American suburbs, with two children and a husband by her side. Sammy leads an independent life, and the men appearing in it are additional entertainment - I would call her even connoisseur. Of course, let's not take her the ability of generating deeper feelings, from time to time there appears someone to be more than just fun, but above all, I am very happy that Samantha's decisions and her way of being are not stigmatized on this show. I equally strongly support each one of these wonderful four - it is exactly the force and beauty of "Sex and the city".
Cynical Miranda, whom I adore for her reluctance to show emotion in public and accurate, sarcastic jokes, she effectively breaks the stereotype of a sensitive and affectionate woman who has so deeply ingrained in society.
Carrie, probably to all of us, the most ambivalent character. The next seasons bring new relationships and thus turnovers of actions which change her life. It's amazing how many women have different opinions about what Miss Bradshaw should do and which choice is the right one (team Aidan vs team Big). And although the ending is too rosy and sweet, I admit that there is a good quote about the often forgotten love which is the one we have for ourselves - naive and simple, but really important.

In the end I will add that I have some favorite episodes, with "I heart NY" from the fourth season on the top and I recommend to watch this episode first and then start from the beginning if someone has never watched any of it (if you don't mind small spoilers of course).




źródło zdjęcia / photo's source: http://citymagazine.rs/clanak/koji-brendovi-su-najcesce-spominjani-u-seriji-seks-i-grad

Komentarze

Popularne posty