Samotny mężczyzna. / A Single Man.

Film w reżyserii projektanta mody o homoseksualnym profesorze, który rozpacza po stracie miłości swojego życia. Taki opis budzi obawy przed kinem męczącym i pretensjonalnym. Niestety wątek homoseksualności wciąż bywa przedstawiany w sposób krzywdząco  stereotypizujący lub kontrowersyjny i obsceniczny. Zwłaszcza w filmach, nie znajdujących się na kinematograficznych szczytach, jest to jedyna (desperacka) metoda na uratowanie marnej treści. Uwagę widza przykuwają gorszące sceny, które najczęściej zwyczajnie budzą niesmak, bo o szok współczesnego odbiorcy jest już, jak przypuszczam, ciężko. I chociaż Tom Ford jest znany ze swoich prowokacyjnych modowych reklam, jego filmy mają zupełnie inny charakter. Nietrudno zauważyć jak wyraźną postawił granicę pomiędzy komercją a artystyczną realizacją swoich filmowych wizji.

Prawda jest taka, że właśnie postać reżysera wzbudziła moje zainteresowanie, gdy trafiłam na ten film. Spodziewałam się cieszących oko kostiumów, scenografii i ujęć. Oczywiście nie zawiodłam się. Próżna i płytka (brzydka) część mojej natury sprawia, że oglądanie piękna (słowo to jest kluczowe, nie tylko ładne obiekty są piękne), stanowi dla mnie przyjemność. 
Przede wszystkim są to jednak rzeczy - tylko rzeczy. Emocje jakie wywołują są zdecydowanie warte przeżywania, ale sądzę też, że nigdy nie zostałyby przeze mnie zaliczone do tych najważniejszych. Możliwe, że nie będę w stanie zweryfikować tych poglądów, w związku z czym chyba warto pozostawić tu miejsce na brak podsumowania.

Samotny mężczyzna ma do zaoferowania jednak znacznie więcej ponad powierzchowną sferę doznań (która - mimowolnie powiem – zachwyca i nasyca najbardziej wygłodniałych oglądaczy). Zdecydowanie ten film mnie oczarował i obiektywizm, to ostatnie co można powiedzieć o tym tekście. Zwłaszcza po tegorocznych „Zwierzętach nocy”, które (ku mojemu ogromnemu oburzeniu) nie otrzymały wielu zasłużonych Oscarowych nominacji, należę do grona wielbicieli filmowej twórczości Toma Forda. Wiem też, z wysoce wiarygodnych źródeł Internetu, że reżyser/projektant studiował historię sztuki, cierpi na bezsenność, a jego ulubionym serialem są „Przyjaciele” (identyfikuję się z wszystkim wyżej wymienionym). Z kolei jego ekscentryczne zachowania, jak branie kąpieli cztery razy dziennie, czy też zwyczaj chodzenia po domu nago, czynią jego postać jedynie bardziej intrygującą.

Niespełna trzy miesiące temu przeczytałam powieść „Samotny mężczyzna”, na podstawie której powstał film (Isherwood napisał także „Pożegnanie z Berlinem” -  ekranizowany w 1972 roku w „Kabarecie” z Lizą Minelli odgrywającą rolę główną). Książka mnie nie zachwyciła, co z pewnością częściowo spowodowane było wygórowanymi oczekiwaniami, jak również brakiem elementu zaskoczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że z dużą ciekawością przewracałam kolejne strony, czytając nieuzewnętrzniane monologi bohatera i przypominałam sobie przemilczane sceny, w których słowa wypowiadane były jedynie w głowie George’a. Właśnie ten aspekt kina Forda wyjątkowo cenię – dialogi są ograniczone do minimum. Słyszę przemyślenia George’a, które są jedynie obrazem jego subiektywnego punktu widzenia i odczuć.

W tak prowadzonym filmie znacznie silniej oddziałują na widza inne bodźce. Filmy Forda wyróżnia klasycznie piękna muzyka filmowa. Abel Korzeniowski skomponował prawdziwe perełki zarówno w „Samotnym mężczyźnie” jak i w „Zwierzętach nocy”. Obie te płyty, stanowią niezbędny element mojego zbioru. Dzięki ekranizacji powieści Isherwooda w moim życiu pojawiła się też kolejna ważna księżycowa piosenka.

Bohaterowie tego filmu,  grani przez Colina Firtha, Julianne Moore i Nicholasa Houlta (aż trudno uwierzyć, że kiedyś „był sobie chłopcem”) są elektryzujące. Każda z nich charakteryzuje się zbiorem unikatowych cech, które budzą w odbiorcy pragnienie poznania. 
George jest przepełniony bólem. W jego postawie, gestach, powolnym sposobie poruszania się widać skrajną niechęć do życia. Jest obojętny na bodźce docierające do niego ze świata zewnętrznego, a każda drobna czynność to zautomatyzowany akt. Świadomość cierpienia George’a potwornie mnie przygniata. Śmierć Jima zmieniła go nieodwracalnie.  Z jego życia zniknęła magia, której miał szczęście doświadczyć. Nie jest to ckliwe, ani też prowokacyjne. Wspomnienia George’a odbieram z podobnymi odczuciami, jakie miałam oglądając na przykład Hepburn i Finney’a w „Dwoje na drodze”.
Z kolei postać samotnej, użalającej się nad sobą Charley budzi we mnie ambiwalentne odczucia. Dostrzegam jej rozgoryczenie, jednak fakt, że ona sama stanowi sobie największą blokadę na drodze do własnego szczęścia, naprawdę mnie frustruje. Jej stereotypowe myślenie i ograniczanie swojej egzystencji do mężczyzn jest zwyczajnie przykre. I jak doskonale jestem w stanie zrozumieć pragnienie bliskości, miłości, bycia potrzebną, tak rezygnacja z realizowania siebie samej przez wzgląd na męża postrzegam jako niedorzeczność (delikatnie mówiąc).
Ken (zdecydowanie nieprzypominający plastikowego obiektu westchnień Barbie) jest jak magnes, nie tylko ze względu na zabójczo atrakcyjny wygląd. Przyciąganie budują drobne gesty, spojrzenia, uśmiechy. Jego pewność siebie w rozmowie z Georgem przy jednoczesnej chłopięcej niewinności i słodyczy, czynią go jeszcze bardziej niezwykłym.

Najlepsze oczywiście na deser, czyli wszystkie wizualne wspaniałości. Obsada pięknych aktorów (plus model Jon Kortajarena, zaznajomionym z tym nazwiskiem nie muszę tłumaczyć zachwytów, a ci którzy nie wiedzieli o jego istnieniu, niech natychmiast wpisują je w google, bo wiele straciliście), która już samą swoją obecnością uświetnia film. Każda scena dopracowana jest do najmniejszych szczegółów. Samo wracanie w pamięci do każdej z nich wprawia mnie w błogostan.
Na wypolerowanej do lustrzanego efektu posadzce stoi przed Georgem mała dziewczynka. W ręku trzyma słój oklejony papierowymi, antycznymi kolumnami, w środku którego znajduje się skorpion. Jest ubrana w intensywnie niebieską sukienkę, a warkocze ma zawiązane pasującymi do niej wstążkami. Znad uroczych, lakierowanych bucików, wystają koronkowo wykończone białe skarpetki, a podziwiając je widzę odbijające się na podłodze warstwy rozkloszowanej, sztywnej spódnicy.
George mija studentów będąc na uniwersytecie - wtedy po raz pierwszy widzę Kenny’ego, jego zawadiacki uśmiech, powitanie i ten wspaniały biały, uwydatniający opaleniznę, puchaty sweter (przypuszczalnie z angory lub moheru, który chętnie bym sobie przywłaszczyła). Niespiesznie unoszący się w powietrzu dym z papierosa jego towarzyszki, która jest równie niesamowita. Jej oczy obrysowane grubą, czarną kreską idealnie kontrastują z delikatną, młodzieńczą urodą blondynki. Pytanie co ich łączy nasuwa się samo i mogę mieć pewność, że nie jest to standardowa relacja.
Upijający się Charley i George, wspominający przeszłość, użalający się nad sobą, tańczący i śmiejący się z tego wszystkiego czym doświadcza ich życie.
Przypuszczam, że mogłabym tak bez końca, ale myślę też, że tekst już rozrósł się do rozmiarów, który zniosą tylko nieliczni i wytrwają do ostatniego akapitu.

W ramach zakończenia chciałam opisać jedną z najpiękniejszych scen romantycznych w historii kina (a przynajmniej tej jej części, która jest mi znana).

Wspomnienie George’a, kiedy z Jimem leżą naprzeciwko siebie na kanapie i czytając („Metamorfoza” Kafki – George i „Śniadanie u Tiffany’ego” Capote - Jim) prowadzą zabawną, inteligentną rozmowę, która rozwija się z wspominanych anegdot w bardziej abstrakcyjne rozważania dotyczące życia. Jest ciepło, bezpiecznie i przytulnie, towarzyszą im dwa pachnące grzanką z masłem foksteriery krótkowłose. Powiedzieć, że to idylliczne – idealne, wydaje mi się nietrafne. Stwierdzenia te narzucają mylne wrażenie obsesyjnego perfekcjonizmu, a przecież zupełnie nie o to w tym chodzi. Może takich stanów nie powinno się definiować. Kiedy są, po prostu to wiadomo, bo jest dokładnie tak, jak być powinno. Trochę tylko szkoda, że niemożliwym jest sprawić, by trwały wiecznie.








The movie directed by fashion designer about homosexual profesor who mourns the love of his life. Descripion of that kind made me feel like I had to deal with tedious and pretentious movie. Unfortunately, the topic of homosexuality is still being depicted in a manner that is wrongly stereotyping or controversial and obscene. Especially in movies that are not among cinematic peaks, this is the only (desperate) way to save the bad content. The attention of the viewer is attracted by the unseemly scenes, which generally simply arouse disgust, because the shock of the modern recipient is as I predict hard to be achieved. And although Tom Ford is known for his provocative fashion adverts, his movies are of a completely different nature. It is easy to see how clearly he set the boundary between commercial earnings and the artistic implementation of his film visions.

The truth is that actually the director himself induced my interest, when I got to this film. I expected eye-catching costumes, scenography and shots. Of course I did not disappoint. The vain and shallow (ugly) part of my nature makes watching beauty (the word is key, not only pretty objects are beautiful) a pleasure to me. First of all, these are still things - just things.  Emotions that they elicit are definitely worth experiencing, but I also think that to me they will never be credited as the most important. Maybe I won’t be able to verify these views, so it probably should be left here, with lack of summary.

A single man, however, has much more to offer than the superficial sphere of sensation (which I will inadvertently say - delights and saturates the most ravenous watchers). I was definitely enchanted by this movie and objectivity is the last thing that can be said about this text. Especially after this year's "Nocturnal Animals," which (to my utmost indignation) has not received many of deserved Oscar nominations, I find myself as devotee of Tom Ford’s filmmaking. I also know, from highly credible Internet sources, that the director / designer has studied history of arts, suffers from insomnia, and "Friends" is his favourite series (I identify with all of the above). What is more, his a person of many eccentric habits - like taking a bath four times a day or walking around the house naked, which makes him only more intriguing.

Less than three months ago I read the novel "A Single Man", based on which the movie was made (Isherwood also wrote "Farewell to Berlin", filmed in 1972 in "Cabaret" with Liza Minelli playing the lead role). The book did not impress me, which is certainly partly due to exorbitant expectations as well as lack of the element of surprise. However, this does not change the fact that I was curiously flipping through the pages, reading the unrevealed monologues of the character and reminding myself of the silent scenes in which words were spoken only in George's head. This aspect of Ford cinema I highly worship - dialogues are limited to the minimum. I hear George's thoughts, which are merely a picture of his subjective view and feelings.
When a film is directed in such way, the viewer is much more strongly affected by other fillips. Ford’s films are featured with classically beautiful film music. Abel Korzeniowski composed the real gems in "A Single Man" and "Nocturnal Animals". Both of them are an essential part of my disc collection. Thanks to the Isherwood's novel, another important moon song appeared in my life.

The characters of this movie, played by Colin Firth, Julianne Moore and Nicholas Hoult (it's hard to believe it was once "about a boy") are electrifying. Each of them is characterized by a collection of unique qualities that make the viewer the craving of getting to know them.
George is fulfilled with pain. In his attitude, gestures, reluctant way of moving can be seen extreme hesitation of living. He is indifferent to the stimuli that reach him from the outside world, and every little activity is an automated act. The awarness of George's suffering overwhelms me. The death of Jim changed him irreversibly. The magic, which he was lucky to experience, was out of his life for good. This is neither maudlin nor provocative. George's memories are similarly taken to those of Hepburn and Finney’s in "Two for the Road."
When it comes to the figure of a lonely, self-pitying Charley, she awakens in me ambivalent feelings. I see her bitterness, however, the fact that she herself constitutes the greatest block to her own happiness really frustrates me. Her stereotypical thinking and defining her existence by men is simply dreadful. As I am entirely able to understand the desire for intimacy, love and being needed, I perceive as an absurd the idea of giving up self for the sake of a husband (to put it mildly).
Ken (definitely not reminiscent of the plastic object of Barbie's sighs) is like a magnet, not only because of his lethally attractive appearance. The allure is buildt by small gestures, looks, smiles. His self-confidence while talking to George with the boy's innocence and sweetness at the same time, make him even more unusual.

What’s best is last - the dessert, that is all visual splendor of course. Cast of beautiful actors (plus model Jon Kortajarena, to those who are familiar with this name I do not have to explain the admiration, and if someone did not know about his existence, should immediately enter it in google, because you lost a lot), which onlu by appearance make this movie great. Each scene is refined to the smallest detail. Just recalling them in my memory makes me blissful.
On a mirror-polished floor, a little girl stands in front of George. In her hand she holds a jar covered with paper, antique columns, there is a scorpion inside. She is dressed in an intensely blue dress and her braids are tied with matching ribbons. From the charming lacquered boots, white, lacy socks come off, and while admiring them, I see the layers of flared, rigid skirt reflecting on the floor.
George passing students while at the university - that’s when I see Kenny for the first time, his flamboyant smile, a greeting, a gaze and this gorgeous white, enhancing tan, downy sweater (presumably an angora or mohair, which I would gladly usurp). Leisurely floating in the air the smoke of his companion’s cigarette, who is equally amazing, and her eyes drawn with a thick, black line contrast perfectly with the delicate, youthful beauty of the blonde. The question of what is between them goes straight to my mind as I see them and I can assure you that it has nothing to do with a standard relationship.
Drunk Charley and George, remembering the past, self-pitying themselves, dancing and laughing at their life experience.
I suppose I could do so endlessly, but I still think the text has grown to such a size that only a few will persist to the last paragraph.

In the end I wanted to describe one of the most beautiful romantic scenes in the history of the cinema (or at least it’s part that is familiar to me).
George's recollection of when he and Jim lying face to face on the couch and reading ("Metamorphosis" Kafka - George and "Breakfast at Tiffany" Capote - Jim) had a funny, intelligent conversation that developes from the mentioned anecdotes into more of abstract reflections on life. It is warm, safe and cozy, they have a companionship of two, smelling like toast with butter, shorthair foxsters. To say it's idyllic - perfect, doesn’t fit. These statements impose a misleading impression of obsessive perfectionism, and yet this is not the point. Maybe such states should not be defined. When they are it is simply known, because it is exactly as it should be. It is only a bit of a pity that it is impossible to make them last forever.




źródło zdjęcia / photo's source: https://www.filmering.at/kritik/8924-a-single-man

Komentarze

  1. Uwielbiam Twoją wrażliwość, piszesz tak pięknie o rzeczach, które na pierwszy rzut oka wydają się być niezauważalne, a z Twoich słów bije taki spokój...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż mi zabrakło słów, tak bardzo jest mi miło. Dziękuję.

      Usuń
  2. bardzo interesująco - i o uczuciach, i o wizualnej stronie życia. Muszę zobaczyć te lakierowane buciki i całą resztę estetycznych smaczków!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty