Simpsonowie. / The Simpsons.

Po zatrważającej ilości dyni na moim blogu nadszedł w końcu czas na coś nieugotowanego. Długo zastanawiałam się co wybrać, bo nawet mój przeładowany plan zajęć nie był w stanie sprawić bym oglądała mniej filmów. Co prawda nie było to tak leniwe oglądanie jakbym sobie tego życzyła, ale myślę, że to może nawet dobrze - za dużo luzu i jesienny marazm mógłby mnie dobić. 

Na wszelkiego rodzaju chandry, w które ostatnimi czasy moje życie obfituje zdecydowanie najlepsze jest "Śniadanie u Tiffany'ego", ale o tym już było. Mam również jeden film, o którym piszę już od dłuższego czasu, ale jeszcze mu trochę zajmie zanim dojrzeje. Fakt, że jestem chora dodatkowo utrudnia mi podjęcie jakiejkolwiek decyzji, towarzyszy mi pięknie brzmiące uczucie rozbicia.
Z tego też względu postanowiłam zainspirować się tematem ostatniej rozmowy z koleżankami. Kiedy wybrałyśmy się wspólnie na Targi Książki gdzieś pomiędzy Masłowską a "Jamnikarium" podjęłyśmy temat naszych guilty pleasure (mogłabym się pokusić o użycie bardziej polskiego słowa, jednak na tyle lubię wersję anglojęzyczną, że pozwoliłam sobie jej nie zmieniać). 
Otóż jak się okazuje trochę nie umiem tego robić. Oczywiście jak każdy potrzebuję "odmóżdżenia" i relaksu, ale z ręką na sercu przyznaję - nigdy w życiu nie oglądałam Kardashianów, ani też nie czytałam Pudelka. Nawet mnie to boli, bo coś musi być ze mną porządnie nie halo (to akurat wiedziałam już wcześniej, ale zaskoczyło mnie, że nawet pod tym względem czegoś mi brakuje). Naturalnie muzycznie zdarza mi się czuć spełnienie (nie wierzę, że zaraz to napiszę) słuchając Britney czy Taylor. Jednak w całym moim oglądactwie nie ma produkcji zaliczających się do absolutnego dna i wodorostów. Jest natomiast jeden serial, przy którym zdarzyło mi się zjeść niejeden obiad a moja babcia raczyła go brutalnie skwitować "co to za bajki oglądasz?!" - Simpsonowie.

Nie ma chyba osoby, która nie kojarzyłaby słynnej kanapy i zasiadających na niej prymitywnie narysowanych żółtych postaci, których najbardziej zastanawiającym elementem budowy są włosy (duże niebieskie, narysowane trzema czarnymi liniami, czy też łączące się z głową w kształcie podejrzanych trójkątów). I chociaż prawdopodobnie przeważająca większość ludzkości zna jedynie memy z udziałem tej charakterystycznej rodzinki stoi za nią fenomenalny serial, którego pierwszy sezon został wyemitowany w 1989 roku i powstało ich do tej pory juz 29!

Kreskówkowe losy typowej amerykańskiej rodziny ewoluowały na przestrzeni lat. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi kreska starszych sezonów - jakkolwiek myślę, że bez różnych zmian Simpsonowie nie byliby w stanie przetrwać tak długo i straciliby zainteresowanie widzów. 
Powiedziałabym, że to trochę amerykański odpowiednik Monty Pythona czy Jasia Fasoli - humor prosty i absurdalny. Każdy z bohaterów Matta Groeninga jest skrajnie typowy, a nawet z przedrostkiem "stereo", dotyczy to wyglądu, postaw, cech. Są fenomenalni w swoich niedorzecznych zachowaniach, a płaskie sztampowe scenki z ich udziałem oglądam z niekłamaną przyjemnością. Homer - ojciec Lisy, Barta i Maggie, mąż Marge jest niezdarnym pracownikiem elektrowni atomowej z małym rozumem i wprost odwrotnie proporcjonalnych rozmiaów żołądkiem. Cechuje go skrajna naiwność i łatwowierność. Pan Simpson jest całkowicie podporządkowany żonie, a spełnieniem jego marzeń jest za pewne leżenie na kanapie przed telewizorem z piwem Duff lub polanym różowym lukrem donatem w dłoni (a właściwie pewnie jednym i drugim). Opisywanie każdego z bohaterów zajęłoby karygodnie dużo miejsca, zatem tutaj się zatrzymam, popsułabym też przyjemność oglądania opisując każdy drobiazg. Warto to zobaczyć.

Trzeba przyznać także, że produkcja ta przetworzyła niemal każde zjawisko jakie pojawiło się do tej pory w popkulturze. Zmierzyła się zarówno z minionym - nie zapomnę Nelsona śpiewającego kwestii Barbary Streisand z "Yentl" - jak i współczesnym - zajmując się chociażby polityką prowadzoną przez człowieka z (raczej zdechłym albo mocno wyleniałym) futerkowym zwierzęciem na głowie.

Mogłabym pisać jeszcze o lubianych przeze mnie odcinkach, ale jest ich cała masa. Mam szczególną słabość do tych filmowych rzecz jasna, zdarza mi się wracać między innymi do "Moonshine river" (odcinek inspirowany "Śniadaniem u Tiffany'ego").

Nie gwarantuję miłości do Simpsonów, powiedziałabym nawet, przez wzgląd na to jak są charakterystyczni, że mogą wzbudzić skrajne emocje. Niewątpliwie jednak są fenomenem i warto poświęcić chwilę, żeby się z nimi zmierzyć i sprawdzić, czy Wasze guilty pleasure to właśnie nie jest to.








After appalling amounts of pumpkin on my blog it' definitely time for something uncooked. It took me so long to decide on what to choose, as even my overloaded schedule haven't stopped me from watching many movies. To be honest I wasn't able to do it in a lazy way, which I would prefer, however it's probably better that way - autumn stagnation could bring me down.

For the mean reds, that are recently to common in my life, "Breakfast at Tiffany's" is obviously the best, but I wrote about that already. There's also one movie that I've been writing about for quite some time, but it needs some more time to ripen. The fact that I'm sick additionally makes it difficult for me to make any decision, I feel completely crashed.
Due to that I've decided to take inspiration out of our recent interesting conversation with friends. As we went together to the Book Fair somewhere between Masłowska and "Jamnikarium" (book about dachshunds) we started talking about our guilty pleasures.
Apparently I do not actually know how to do it. As I obviously need something "to take my brain away" and chill, but cross my heart I've never watched the Kardashians or read gossip magazines. 
It's a bit painful to me, because something must be really wrong with me (I knew it before, but it surprised me that even when it comes to that sort of things there's something that I'm missing).
Naturally, musically I happen to feel satisfaction (I do not believe I'm writing it) listening to Britney or Taylor. However, there's nothing absolutely in my binge watching career that I would say reaches the bottom. Whereas, there is a TV series that I happened watch during many lunches and which my grandma brutally commented on "why are you watching kid's cartoons?" - the Simpsons.

Probably everyone is familiar with the well known brown coach and primitively drawn yellow characters, who are seated on it, their most peculiar element are hair (big blue, drawn with three black lines, or connected with the head in the shaped as strange triangles). Although, perhaps the overwhelming majority of mankind knows only the memes with this iconic family, there's a phenomenal serial behind it, which first season was broadcast in 1989 and has so far been set to 29!

Cartoonish fate of a typical American family has evolved over the years. Definitely the line of older seasons suited me more - however, I think that without the various changes the Simpsons would not be able to survive so long and would lose interest of viewers.
I would say it's a little American equivalent of Monty Python or Mr. Bean - simple and absurd kind of humor. Each of Matt Groening's characters is extremely typical, and even with the prefix "stereo", the appearance, attitudes, and traits. They are phenomenal in their ridiculous behaviors, and flat-barged scenes with their participation I watch with genuine pleasure.
Homer - father of Lisa, Bart and Maggie, Marge's husband is a clumsy employee of a nuclear power plant with little brain and directly inversely proportioned stomach. He is extremely naive and gullible. Mr. Simpson is completely surrendered to his wife, and his dream for sure is to lie down on the couch in front of TV with a can of Duff beer or a pink-glazed donut in his hand (or probably both). Describing each character would take too much space, so here I stop it would also spoil the pleasure of watching, describing every little detail. It's worth seeing.
It has to be pointed out that this production has processed almost every phenomenon that has appeared so far in pop culture. Faced with both the past - I will never forget the episode with Nelson singing Barbara Streisand's "Yentl" parts - and contemporary - dealing even with the policy pursued by man (rather with dead or threadbare) furry animal on his head.

I could write about the episodes that I like, but there are whole lot of them. I have a particular weakness for these film-inspired ones of course, I happen to be returning to the "Moonshine river" (episode inspired by "Breakfast at Tiffany").

I can not guarantee love for the Simpsons, I would even say, for the sake of how characteristic they are, that they can arouse rather extreme emotions. Undoubtedly, they are a phenomenon and it is worth taking a moment to confront them and see if your guilty pleasure is not it.




źródło zdjęcia / photo's source: http://www.chicagonow.com/hammervision/2014/08/kids-meet-the-simpsons/

Komentarze

Popularne posty